Dreptak i Główny Szlak Beskidzki w trzech poprzednich odsłonach:
Rozdział 1 → tutaj
Rozdział 2 → tutaj
Rozdział 3 → tutaj
Teraz przyszedł czas na Rozdział 4 → ostatni!
Najważniejsze informacje dla leniuchów, którym nie chce się czytać:
- 1 szczyt Korony Gór Polskich,
- 6 dni,
- 8 osób,
- 141 km,
- 6 599 m podejść,
- 6 746 m zejść,
- całe milijony malin i jagód.
Oficjalnymi sponsorami wyjazdu byli: Kuskus oraz Kraniczanka.
A teraz po kolei.
Dzień numer 1, czyli podróż najpierw pociągiem i autobusem do Jordanowa, a później szesnastokilometrowy spacer czerwonym szlakiem do Hali Krupowej. Po drodze pierwsze piękne widoki, a w tle… radiowa transmisja meczu Szwecja – Anglia. Wieczorem kolejne sportowe emocje: 16 łóżek w pokoju, już po ciszy nocnej, więc każdy niby śpi, ale tak naprawdę odświeża wyniki meczu (zasięg na poziomie G daje radę!). Dopiero po ostatnim udanym rzucie karnym mogliśmy udać się na zasłużony odpoczynek.
Po kilku godzinach snu, kontrolę nad naszą wyprawą przejęła Babia Góra – drugi najwyższy szczyt Korony Gór Polskich. Piękna weekendowa pogoda sprawiła, że na szlaku spotkaliśmy mnóstwo turystów, a na szczycie widoki podziwiały prawdziwe tłumy. Szukając mniej popularnego noclegu trafiliśmy do Studenckiej Bazy Namiotowej Głuchaczki, gdzie brak prysznica i ośmioosobowe prycze w namiotach sprawiły, że troszkę zatęskniliśmy za cywilizacją. Ale tylko troszkę. Bo któż nie chciałby obchodzić Dnia Dziecka w lipcu?
Następny dzień był najdłuższy ze wszystkich: 30 km w linii prostej, a po drodze po 1 500 m wzlotów i upadków. W przetrwaniu pomógł cudowny koktajl borówkowy na Rysiance. Postój był dosyć długi, zatem mogliśmy delektować się nim siedząc w cudownym cieniu, a nóżki odpoczywały w międzyczasie od ciężkich buciorów (zwanych od tego dnia Puszkami Pandory). Żar lał się z nieba, ale trzeba było dreptać dalej. Nocleg w Abrahamowie z dostępem do prądu, prawie ciepłego prysznica oraz lodówki lub czajnika (bo w danej chwili może działać tylko jedno).
Wtorkowy ranek przywitał nas wilgotnym pocałunkiem. Zdobywanie Baraniej Góry przerwały nam burzowe pomruki i w poszukiwaniu noclegu musieliśmy odbić nieco na zielony szlak. Tam czekała na nas Chatka na Pietraszonce, nad którą pieczę sprawują studenci z Politechniki Śląskiej. I choć legenda głosi, że w tajemniczych okolicznościach mogą tutaj znikać buty, to dla takich gospodarzy, planszówek i gitary warto było nadrobić te kilka kilometrów.
Mgła i mżawka uratowały nas przed kolejnym dniem upałów i palącego słońca. Po drodze, prawdziwy wysyp malin i jagód, zatem przepiękny, naturalnie fioletowy makijaż gwarantowany! Tak wyszykowani, zjedliśmy romantyczną kolację na Stożku i ruszyliśmy spacerkiem do naszego noclegu na Soszowie. Tam cywilizacja dotarła już w całej okazałości: kotlety z selera, gorąca woda, terminal płatniczy, telewizor… a zatem i transmisja na żywo półfinału Mistrzostw Świata. Football is not coming home…
Ostatnie 16 km minęło zanim się obejrzeliśmy. W skrócie: długie i ostre zejście wśród tłumu weekendowych turystów („Od wyciągu jest tu raptem kilka metrów, a wy już tacy zmęczeni?”, „Patrzcie, potrzebują kijków, a my bez problemu radzimy sobie bez nich!”, „Tato, ten pan nieładnie pachnie…”). Potem został już tylko bus do Katowic, przepyszne placki ziemniaczane „U Babuni”, pociąg do Warszawy i każdy udał się w swoją stronę.
Ekipa okazała się naprawdę Iniemamocna, zatem po tygodniu wędrowania byliśmy szczęśliwie obolali i zmęczeni. I ta myśl w głowie, że osiągnęliśmy cel, nad którym pracowaliśmy ponad rok czasu i teraz pozostało już tylko… planowanie czegoś nowego! Koniec Głównego Szlaku Beskidzkiego nie oznacza przecież końca mapy, jest jeszcze Mały Szlak Beskidzki i Główny Szlak Świętokrzyski, i Sudecki… Pomysłów mamy więcej niż jagód w lesie, zatem do zobaczenia na szlaku!